800 kilometrów pieszej wędrówki. Elżbieta Rosiak na szlaku świętego Jakuba

28 czerwca 2024 14:22

Elżbieta Rosiak, prezes Stowarzyszenia Uniwersytet Trzeciego Wieku w Kępicach, pokonała 800 kilometrów szlaku świętego Jakuba. Nie tylko przeżyła niezapomnianą przygodę, ale także postanowiła podzielić się z nami wrażeniami. Zachęcamy do lektury jej wspomnień.

Moje Camino Frances

Od co najmniej kilkunastu lat marzyłam o pielgrzymce do Santiago del Compostella a konkretnie o Camino Frances. Po polskich szlakach jakubowych od 10-ciu lat wędruję, z większą lub mniejszą grupą a czasami samotnie, ale nigdy do tej pory nie wędrowałam na tak długim odcinku.

 

Najtrudniejszy pierwszy krok

Razem z koleżanką Elą z Koszalina w grudniu ubiegłego roku rezerwujemy bilety lotnicze do Lourdes, ale tylko w jedną stronę ponieważ nie wiemy, czy fizycznie uda nam się pokonać trasę liczącą ok. 800 km oraz w jakim terminie dojdziemy do celu, zakładając że codziennie powinnyśmy przebyć ok. 25 km.

Z Krakowa startujemy rano 14 maja i po kilku godzinach lądujemy w Lourdes. W samolocie spotykamy trójkę sympatycznych Polaków z Lubelszczyzny, którzy również zaczynają Camino Frances. W Lourdes w tym czasie trwa Międzynarodowa Pielgrzymka Żołnierzy. Według informacji podanych przez media uczestniczyło w niej 14 tysięcy wojskowych z 41 państw. Wszędzie było mnóstwo żołnierzy, mogliśmy podziwiać uroczyste wspólne przemarsze, pokazy musztr i koncerty orkiestr wojskowych. Wśród nich byli również żołnierze z Polski, było nam miło gdy oglądałyśmy uroczysty przemarsz naszych żołnierzy. Oczywiście z wielką dumą ich witałyśmy machając i głośno pozdrawiając w polskim języku, sprawiając tym radość również naszym żołnierzom.

 

Początek wędrówki

Następnego dnia  wkraczamy do innego świata, przyjechałyśmy  do słynnego Saint-Jean-Pied-de-Port i rozpoczynamy nasze Camino.  Nie mogłyśmy się napatrzeć na bajecznie kolorowe, typowo górskie i  turystyczne miasteczko. Oczy chłonęły każdy szczegół otoczenia, a szczególnie wzrok przyciągało oznakowanie szlaku jakubowego - żółte strzałki i muszelki. Wszędzie widzimy dużo pielgrzymów i turystów z całego świata. W biurze pielgrzyma otrzymujemy garść przydatnych informacji oraz wykaz albergów z adresami i numerami telefonów, kupujemy paszporty pielgrzyma i po spacerze połączonym ze zwiedzaniem miasta wyruszamy na szlak.

Przez pierwsze dwa dni wędrówki pogoda nam niestety nie dopisała i Pireneje przechodzimy  w deszczu i we mgle, widoczność była słaba i nie mogłyśmy podziwiać ich w całej krasie. Górski szlak, kamienisty i gliniasty jest bardzo trudny, cały czas podejścia i równie trudne zejścia dają się nam nieźle we znaki. Trud wędrówki rekompensują jednak wspaniałe widoki, a we mgle bardziej magiczne. Następne dni to już pogoda wymarzona do wędrówki. Średnio pokonujemy od 25 do 30 km dziennie, kilka dni ponad 30 km, najdłuższy etap to 43 km do Burgos.  Mijane miasta, miasteczka i wioski mają swój niepowtarzalny klimat, są czyste i zadbane. Zabytkowe domy, uliczki, chodniki, pełne kwiatów place i skwerki to istne perełeczki. Cały szlak to oczywiście klasztory, katedry i kościoły. Małe, duże i ogromne, odrestaurowane i odnowione lub przeciwnie -  zniszczone, zaniedbane i służące tylko ptakom  jako miejsca na gniazda na dzwonnicach. Mogłyśmy podziwiać potężne, monumentalne, z imponującym wyposażeniem katedry w Pampelunie, Burgos, Leon, Santo Domingo de la Calzada, Astordze, Logrono i  trochę mniejsze kościoły z przepięknym wnętrzem jak w San Juan de Ortega czy Najera.

Dużo kościołów było pozamykanych i można je było podziwiać tylko z zewnątrz. W soboty i w niedziele otwierane były małe kaplice i kościoły,  gdzie dyżury pełnili  wolontariusze. Miłym dla nas zaskoczeniem w niektórych kościołach była odtwarzana muzyka sakralna - w tym chorały gregoriańskie. Muzyka na tyle cicha, że nie zdominowała naszych myśli, ale pozwalała odkrywać ich głębie. W takich miejscach zatrzymywałyśmy się na dłużej podziwiając kunszt i sztukę sakralną, jednocześnie doświadczałyśmy wewnętrznego wyciszenia, co pozwalało nam lepiej odpocząć przed czekającą nas dalszą drogą. W większych miejscowościach udawało nam się uczestniczyć w Mszach Świętych, na zakończenie których kapłani udzielali specjalnego błogosławieństwa pielgrzymom, uprzednio zapraszając ich przed prezbiterium. Były to dla nas miłe i osobliwe zwyczaje. 

 

Znak dla pielgrzyma

Jeżeli chodzi o infrastrukturę pielgrzymkową to byłam nią zafascynowana od samego początku - to absolutne marzenie, szczególnie oznaczenia szlaków. Można iść bez map, telefonów, przewodników i kierować się tylko symbolami camino lub pielgrzymami idącymi z przodu. Na słupach, palikach, kamieniach, chodnikach, drogowskazach aż się roi od muszli i żółtych strzałek. Przy samym szlaku mnóstwo ławeczek, w niemal każdej miejscowości kraniki z wodą pitną, skwery z miejscami do odpoczynku, bary i kafejki, może trochę mniej sklepów spożywczych. W każdym miasteczku i niemalże każdej wiosce znajdują się albergi municypialne, parafialne i prywatne - to sprawia, że nie ma problemów z noclegami. Albergi o różnym standardzie i wyposażeniu, nowoczesne i trochę starsze, ale generalnie czysto i minimum niezbędne dla pielgrzyma jest zabezpieczone. W każdej alberdze, do której pukałyśmy, otrzymywałyśmy nocleg. Tylko raz w Astordze,  w alberdze blisko katedry, powiedziano mi, że jest komplet i nie przyjmują już więcej pielgrzymów na tę noc. W przedsionku albergi była ławka, więc przysiadłam na niej i zaczęłam szukać w telefonie informacji o innych albergach, sprawdzając odległości oraz trasę i zapisując numery telefonów. Układałam sobie tekst z  zapytaniem o nocleg, ponieważ nie uśmiechało mi się iść w ciemno pokonując kolejne kilometry i usłyszeć „kompleto”. Gdy tak siedziałam szukając danych w telefonie podeszła do mnie opiekunka schroniska i  powiedziała, że znalazło się miejsce.

 

Samotne stawiania czoła przeciwnościom

W takich momentach z jednej strony czujemy radość i wdzięczność, dziękujemy św. Jakubowi i  Opatrzności Bożej za opiekę, a jednocześnie mamy w sobie wielką pokorę i ucisk w żołądku. Gdy jest się daleko od domu i bardzo zmęczonym po całodziennej wędrówce z ciężkim bagażem  na  plecach i perspektywą spania bez dachu nad głową (w plecaku tylko śpiwór ), zaczyna nas dopadać kryzys. Wtedy kotłuje się w głowie dużo myśli typu „Co ja tu robię? Zamiast żyć wygodnie w domu to codziennie muszę mierzyć się z nowymi wyzwaniami a tych na szlaku z każdym dniem jest coraz więcej”. Jednym z nich było dalsze samotne pielgrzymowanie. Moja koleżanka po tygodniu wspólnej drogi nie wytrzymała kondycyjnie, miała stan zapalny stopy i zaczęła podjeżdżać do miejscowości noclegowych, które ustalałyśmy każdego dnia, spotykałyśmy się na noclegach, ale od San Martin del Camino przez dziewięć dni pielgrzymowałam już zupełnie sama, ponieważ Ela pojechała najpierw  do Sarii a później z Sarii do Santiago del Compostela i tam na mnie czekała. Początkowo było mi przykro i zwyczajnie  obawiałam się nie tyle co samotnej wędrówki, ale samotnego pobytu w albergach, ponieważ Ela znała dobrze język niemiecki oraz trochę angielskiego a ja z kilkoma słówkami hiszpańskiego nie bardzo wiedziałam, jak sobie poradzę w bezpośrednich kontaktach przy meldowaniu się na noclegi oraz w zakupach. Okazało się jednak, że można sobie z tym całkiem nieźle poradzić,  korzystając z tłumacza w telefonie. Te dni samotnej wędrówki były dla mnie czymś w rodzaju  wyjścia na pustynię - czasem ciszy, czasem milczenia, ale również czasem skupienia się na modlitwie i wejścia w głąb siebie, w każdy zakamarek swojej duszy i swojego jestestwa. To były najpiękniejsze dni podczas całej pielgrzymki.

 

Wino z kranu i urodziny

W Irache miałam okazję popróbować darmowego wina ze słynnego kranika. W jednym kraniku leciało czerwone wino, a w drugim woda. Wino nawet niezłe w smaku. Miałam tylko jedną butelkę z napojem, nie ryzykowałam, żeby wylać napój i napełnić butelkę winem, bo przede mną było jeszcze kilkanaście kilometrów i woda w tym przypadku była ważniejsza.

Podczas  pobytu w Hiszpanii, dokładnie 24 maja, obchodziłam swoje 64 urodziny, pierwszy raz poza domem. Od samego rana przychodziły esemesy i odbierałam telefony od najbliższych z życzeniami, co wprowadziło mnie w dobry nastrój. Rano na pierwszych kilometrach zobaczyłam na drodze ułożony bukiet z polnych kwiatów, zażartowałam sobie że to wiązanka od Św. Jakuba na urodziny. Właścicielka albergi, u której zatrzymałyśmy się w tym dniu na nocleg, sprawdzając mój dowód osobisty, zwróciła uwagę na datę urodzenia. Podczas posiłku zorganizowała świeczkę na ciasteczku imitującym tort i odśpiewała mi razem z innymi pielgrzymami „Happy Birthday to You”. Taki radosny dzień, który będę zawsze pamiętać!

 

Deszczowy sprawdzian

Jednym z najtrudniejszych dni jaki przeżyłam podczas mojego pielgrzymowania to było przejście z Villfranca del Bierzo przez O Cebreiro do Hospital da Condesa. Od samego rana padał deszcz, a przede mną był długi ponad 30 km odcinek prowadzący w większości typowo górskim szlakiem z wąwozami i dużymi przewyższeniami. Widać było, że przez ten  szlak przechodziły również krowy i konie i trzeba było bardzo uważać, żeby się nie pośliznąć na rozmoczonym przez deszcz łajnie. Ze względu na deszczową pogodę już od południa na szlaku było coraz mniej pielgrzymów, a od godziny 14 na szlaku nie widziałam już nikogo. Momentami zaczęłam tracić orientację w terenie, nie wiedziałam dokładnie, gdzie jestem. Byłam sama w górach, szłam w deszczu i gęstej mgle o widoczności  może na dwa-trzy metry, wydawało się, że za moment zrobi się zupełnie ciemno i nie zdążę dojść do terenów zabudowanych. Nie mogłam wyciągnąć telefonu, bo był już przemoczony i obawiałam się, że gdy zamoczę go całkiem, to będę miała jeszcze większy problem. Modliłam się, żeby jak najszybciej dojść do O Cebreiro (na marginesie miejsce słynące z cudu eucharystycznego w XIV w.), do cywilizacji i po raz pierwszy głośno żaliłam się do Pana Boga, że nie ma litości dla pielgrzymów, prowadząc ich taką trudną drogą.

 

Nagroda końca trudów

Po 30 dniach wędrówki i przejściu ponad 800 km, 13 czerwca przed południem, stanęłam przed katedrą Świętego Jakuba Apostoła w Santiago de Compostela. Na placu przed katedrą czekała na mnie moja koleżanka Ela, nasze Camino Frances zostało ukończone. Byłam dogłębnie wzruszona, poruszona i szczęśliwa. Ogromna radość, że wytrwałam i udało mi się osiągnąć zamierzony cel. Mogę dzisiaj tylko napisać, że jest to niezwykła i fantastyczna droga. Od dawna marzyłam, żeby ją przebyć i przepełniało mnie szczęście, że marzenie moje się spełniło.

Najwspanialsze dla mnie w Hiszpanii były krajobrazy z egzotyczną dla mnie roślinnością. Najpiękniejsze były oczywiście góry, niezwykłe Pireneje i niewiarygodnie piękne krajobrazy rozciągające się z kolejnych pasm górskich, takie do zapamiętania na zawsze. Co chwilę przystawałam, kontemplowałam i fotografowałam te niezwykłe widoki. Po górach pojawiły się winnice i gaje oliwne, całe hektary przepięknych drzewek, oferujące miejsca postoju i odpoczynku dla pielgrzymów. Wyzwaniem dla mnie był też długi płaskowyż Meseta, kilka dni wędrówki w słońcu i na otwartych przestrzeniach, z wielką  ulgą odpoczywałam podczas wędrówki w miejscach dających chociaż trochę cienia.

 

Pielgrzym z pielgrzymem

Jeszcze o spotkanych pielgrzymach niemal z całego świata. Nie przeszkadzało mi to, że na szlaku było tyle pielgrzymów, wręcz odwrotnie – cieszyło, że jestem jedną z tak wielu wędrujących tym szlakiem. Po kilku dniach już się rozpoznawaliśmy, spotykaliśmy się na noclegach i przy wspólnych nieraz posiłkach. Powszechne było zadawanie pytań, skąd jesteś, skąd i dokąd idziesz. Przez cały czas pozdrawialiśmy się wzajemnie, najczęściej życząc sobie dobrej drogi. Podziwiałam starsze osoby, szczególnie spotkane Kanadyjki, Amerykanki i Brazylijki, były w wieku po 70-ce, zadały sobie tyle trudu, żeby przylecieć do Hiszpanii i wędrować z plecakiem kilkaset kilometrów. Mogły sobie z pewnością wygodnie żyć w swoich krajach, a jednak wybrały się na camino. Byliśmy również pod wrażeniem życzliwości Hiszpanów do pielgrzymów.

 

Nieoczekiwane spotkania

Na koniec, na placu przed katedrą czekały na nas jeszcze miłe niespodzianki. Spotkałyśmy trójkę sympatycznych Polaków z Lubelszczyzny, których poznałyśmy w samolocie do Lourdes i praktycznie razem rozpoczęliśmy nasze Camino. Kilka razy spotkaliśmy się w drodze, chociaż oni nieco mnie wyprzedzali, to okazało się, że do Santiago dotarli dzień wcześniej przede mną. Przed katedrą spotkałam jeszcze dwójkę Polaków z Warszawy, z którymi zetknęłam się na noclegu dwa dni wcześniej. Wszyscy panowie kilka razy byli w Hiszpanii i pielgrzymowali różnymi szlakami w Hiszpanii i Portugalii, ale ani razu nie pielgrzymowali polskimi, a jest ich wytyczonych w Polsce ponad 7000 km. Gdy im opowiadałam o polskich szlakach byli zdziwieni.

 

Powrót do domu

Z Compostelką w ręku wróciłyśmy samolotem z Porto do domu. Jedna droga się zakończyła, ale zaczęła się kolejna. W Polsce czekały na mnie kolejne zadania związane z organizacją pielgrzymek na Pomorskiej Drodze Świętego Jakuba i działaniami na rzecz Uniwersytetu Trzeciego Wieku, trzeba było wdrożyć projekt na który otrzymaliśmy środki z Fundacji Pokoleń.