Wybudował dwa domy, uwielbia muzykę, tworzy rękodzieło. Niezwykła historia Mariana Sołtysika.
To postać nietuzinkowa. Do Kępic przybył za swoją miłością. Stworzył tu swój wymarzony dom, w którym wiele miejsca poświęcił sztuce. Muzyka towarzyszy mu od dzieciństwa.
Brama do innego świata
W Kępicach zamieszkał w 1993 roku. Najpierw w bloku, potem niemal samodzielnie wybudował swój upragniony dom. Na bramie znajdują się nuty, a wokół pełno kwiatów, choćby niezwykle urokliwych róż. Już na pierwszy rzut oka widać, że to miejsce przepełnione artyzmem. Od progu życzliwe powitanie, uśmiech, zaproszenie do wnętrza. Do innego świata. Dom ma niezwykłą atmosferę. Pełno tu pamiątek z różnych części świata, wszystko gustownie dobrane i urządzone. Są instrumenty, nuty, zdjęcia. Zanurzamy się w niezwykłą historię Mariana Sołtysika, który wielu z nas znany jest z występów na lokalnych scenach. Pokochał muzykę, ale to nie jedyny talent naszego bohatera. – Każdy dzień zaczynam od gry w moim ukochanym kąciku. To jest taka modlitwa, która daje mi siły na cały dzień. Muzyka brzmi mi w głowie niemal bez przerwy – opowiada Marian Sołtysik.
Wszystko zaczęło się w Choszcznie, gdzie jako dziesięcioletni chłopak trafił do ogniska muzycznego. Imponował mu wtedy kolega Wacek, który z powodzeniem uczył się gry na akordeonie. Wtedy poczuł, że to może być i jego droga. Wacek podpowiadał jak grać, rozbudził pasję. – Pamiętam, że po obiedzie moja mama poprosiła Wacusia (jak lubiła mawiać), aby zagrał na akordeonie. Wtedy to ja wziąłem instrument i zagrałem. Do dziś mam przed oczami, łzy radości mojej mamy – wspomina pan Marian. Rodzice chcieli rozwijać pasję młodego chłopaka. Skromnie żyjąca rodzina, sprzedała motocykl i kupiła akordeon. Mały Marian kolejne pięć lat trenował swoją grę.
Czas na zespół
Już wtedy dostrzeżono jego talent. W ognisku muzycznym funkcjonowały różne grupy – perkusiści, saksofoniści, gitarzyści, akordeoniści. To był dobry moment, aby zmontować zespół. „Zwiastuny” (bo taką nazwą otrzymał) występowały na różnych festynach i spotkaniach wiejskich. To były lata sześćdziesiąte, więc wtedy najczęściej można było usłyszeć przaśny repertuar. Tymczasem nastolatkowie grali przeboje „Czerwonych Gitar”, „Skaldów”, czy „Trubadurów”. Ten lokalny świat od razu ich pokochał. Odtąd występowali coraz częściej, będąc zawsze oklaskiwani. Okres szkoły średniej, przeplatał się z nauką w szkole muzycznej w Stargardzie Szczecińskim. O dziewiętnastoletniego Mariana upomniało się wojsko, gdzie spędził kolejne dwa lata. Ale nie był to czas jałowy. W klubie garnizonowym powstał zespół muzyczny, w którym dzisiejszy kępiczanin wiódł prym. Grali nie tylko dla żołnierzy, ale także dla mieszkańców okolic na różnych festynach, czy dożynkach. Wojsko go nie zmanierowało, a wręcz dało szansę rozwinąć talenty. Potem przyszedł czas na podjęcie pracy w zakładzie w Choszcznie. Był też czas na muzykę. Przy tamtejszym Domu Kultury powstał zespół „Tranzyt”, z którym pan Sołtysik zwiedził nawet trochę świata. W ramach ówczesnych „międzynarodowych przyjaźni” zespół występował w NRD, Czechosłowacji, czy ZSRR. Tzw. „pociągiem przyjaźni” artyści docierali do różnych miejsc, dając popis swoich umiejętności.
Trauma Stanu Wojennego
Ówczesny zakład pracy, wysłał swojego pracownika na studia inżynierskie do Gorzowa Wielkopolskiego. Kariera pana Mariana rozwijała się. Pojawiła się żona, dziecko. Gra w zespole była wielką pasją. Wszystko szło w dobrym kierunku. Ale nadszedł 1982 rok. I tąpnięcie. – Należałem wtedy do Solidarności. W miejscu pracy wywieszano plakaty, które często obśmiewały partię. Pewnego dnia przyszli do pracy smutni ludzie w towarzystwie wojskowych. Jako kierownik działu, zostałem aresztowany i wywieziony. Tam przez kilka dni usiłowano mi wybić z głowy przynależność do Solidarności – wspomina. Tamto „zomowskie” pałowanie, do dziś jest odczuwalne przy zmianie pogody w dolnej części pleców. Po powrocie do domu, kolejne złe wieści. Małżonka zwolniona z pracy, dziecko wydalone z przedszkola. Pan Marian kilka dni później dostaje wypowiedzenie z pracy. – To były ciosy, które mnie pogrążały. Utrzymywała nas rodzina… – mówi wyraźnie zamyślony.
Nauczycielski zwrot
Po tym wszystkim, rok 1984 wydaje się być szczęśliwym. Pojawia się zwrot w życiu i poważna propozycja. Dyrektorka Zespołu Szkół Zawodowych składa panu Sołtysikowi propozycję objęcia stanowiska instruktora warsztatów szkolnych. To czas na kolejną naukę – tym razem dwuletnie Studium Nauczycielskie. W nowej pracy nasz bohater będzie aż do 1993 roku – najpierw jako instruktor, później jako kierownik warsztatów. Czas po Stanie Wojennym to także odmrożenie działalności instytucji kultury. Dlatego znowu można było wrócić do swojej pasji – gry na instrumentach, koncertowania, fajnego życia. Choć w międzyczasie pierwsze małżeństwo nie przetrwa, to te chwile Marian Sołtysik pamięta jako pomyślne.
Decyzja, która zmienia wszystko
Wyjazd na targi do Poznania, daje początek nowemu życiu. Tam pan Marian poznaje kobietę, w której się zakochuje. Wkrótce potem jest ślub cywilny. Udziela go dawny kolega z zespołu – w 1993 roku pełniący już funkcję Wójta. Świadkami są pełnoletnie już dzieci – syn Pana Młodego i córka Pani Młodej. Małżonka pochodzi z Kępic, więc pora zdecydować o dalszym życiu. – Wtedy było mi bardzo trudno. Z jednej strony chciałem być z żoną, a z drugiej… Musiałem pożegnać cały mój dotychczasowy świat. Rodziców, przyjaciół, kolegów z zespołu, pracę… To była jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu – wyznaje. Wkrótce po tym, Marian Sołtysik sprzedał kawalerkę, spakował do malucha instrumenty i rzeczy osobiste i pojawił się w Kępicach. Zaczął się nowy etap życia. W 1994 roku ówczesny dyrektor szkoły w Tursku Jan Ponulak, odbył rozmowę ze świeżo upieczonym kępiczaninem. Szło o stanowisko nauczyciela techniki i muzyki. Kiedy pan Marian zaprezentował swoje umiejętności, decyzja była jedna – posada przyznana.
Nauczyciel z powołania
Praca z młodzieżą z Ośrodka Szkolno – Wychowawczego nie była łatwa. To bardzo wymagające zajęcie, tym bardziej, że godzin z obu przedmiotów było mnóstwo. – Pierwsze pół roku, było dla mnie ciężkim doświadczeniem. Przeszła mi nawet myśl o rezygnacji – przyznaje. – Ale przyszedł taki moment, że wciągnąłem się w to. Zrozumiałem te dzieciaki i chciałem im coś dać z siebie – dodaje. Pan Marian założył zespół składający się z nauczycieli. Zarażali pasją swoich podopiecznych. Potem były wyjazdy i występy w innych ośrodkach. Znowu muzyka odmieniła wszystko. – Nauczyciel ma przede wszystkim pracować, a dziecko rozumieć. Przede wszystkim chciałem dotrzeć do ich wnętrza i dać im to, co mam w sobie najlepsze – mówi. To będzie już praca do 2006 roku, czyli do samej emerytury.
Własnymi rękami
Państwo Sołtysik mieszkali w jednym z kępickich bloków. Tuż za nim, były działki, które gmina postanowiła sprzedać. I to był czas na kolejną decyzję – zbudujemy dom. To była połowa lat dziewięćdziesiątych, więc nie było łatwo o środki finansowe czy materiały budowlane. – Więc postanowiliśmy ten dom zbudować sami. Zrobiłem formę do pustaków i krok po kroku stawialiśmy budynek. Miałem wtedy wielkiego „powera”. Przyjeżdżałem z pracy i od razu szedłem na plac budowy. W 1996 roku mieliśmy swój wymarzony dom – uśmiecha się pan Marian. W tym czasie kępicki Dom Kultury zorganizował koncert pt. „Dinozaury”, podczas którego mieli wystąpić lokalni artyści w zacnym wieku. Po dwóch utworach zagranych na akordeonie, rozległy się wielkie brawa. – Sam byłem zdumiony, że aż tak kępicka publika mnie doceniła – przyznaje. Potem już poszło. Wspólne występy na dożynkach, dni gminy, czy festynach. Współpraca z kołem gospodyń i seniorami. Od 2010 roku pan Sołtysik prowadzi także prywatne lekcje dla młodzieży, do dziś wykształcił już trzydzieścioro podopiecznych.
Nuty czytam jak książkę
Przechadzamy się po ogrodzie. Pełno tu zieleni, pięknych kwiatów. Na tyłach domu warsztat, w którym powstaje rękodzieło. Mieszkańcy chętnie korzystają ze zdolności Mariana Sołtysika i często proszą o wykonanie np. jakichś elementów z metalu. Dalej, kolejny mały domek, również wybudowany własnymi siłami. – To taki wdowi domek. Jeśli któreś z nas odejdzie, to drugie zamieszka w nim, bo prostszy i tańszy w utrzymaniu – mówi. Kilkanaście miesięcy temu pojawiła się choroba. Jak przyznaje pan Marian, prognozy nie były najlepsze. – Leżąc wpółprzytomny w szpitalu, podłączony do maszyn, pytałem sam siebie – po co to wszystko mi było… – wspomina. – Po co te domy, po co ta praca. To była chwila załamania – przyznaje. Los okazał się łaskawy. Marian Sołtysik wrócił do ukochanego domu i odzyskał siły. Teraz wymienia co będzie robił dziś, jutro, pojutrze. Wyliczył nawet, że w życiu zagrał na 503 weselach. I grać nie przestanie. Więc od razu siada w swoim ukochanym kąciku i gra… Jazz, muzyka poważna, no i przeboje The Beatles. – To moi idole. Całe życie brzmią mi w uszach – mówi i pokazuje tatuaż na swojej ręce – nazwę zespołu. Wokół pełno nut. – Czytam je jak książki – oznajmia. Dzwoni telefon. Trwa ustalanie kolejnego terminu koncertu. Życie, przepełnione pasją – jest piękne. Stajemy przy bramie, żegnamy się. – Warto w życiu robić to, co się lubi. Życie nie może być udręką. Ma być piękne, wartościowe. Pamiętajmy o tym – kończy z uśmiechem Marian Sołtysik.